sobota, 20 września 2014

17.

M.
Miałam sen. To był piękny sen, choć tak bardzo, niezaprzeczalnie, smutny, skąpany we łzach i przepełniony krzykiem, który rozdziera serce, duszę, i rani głęboko. To był tylko sen.
W tym śnie byłeś ty. Już dawno o tobie nie śniłam, a nawet jeśli, to byłeś bardziej pojęciem niż sobą samym. Zacierałeś się w mojej pamięci, znikałeś kawałek po kawałku, aż w końcu pozostało tylko pojęcie ciebie, i tych kilka elementów, których zapomnieć się nie da. Oczy. Pamiętam twoje oczy przepełnione radością, ale nie pamiętam, jak wyglądało wtedy twoje czoło, usta czy nos. Pamiętam twoje wargi, zaciśnięte mocno, gdy coś cię smuciło, nie wiem jednak, jak wyglądają twoje oczy, zatopione w smutku. Nie potrafię złożyć cię w całość, rozpadłeś się na wiele różnych części, na wiele drobnych atomów. Zbyt wiele.
Ale w moim śnie byłeś ty, cały, znany, jak dawniej.
Pochowałam H. W tej pustej rzeczywistości również, moja pamięć to jednak wyparła, robiąc miejsce dla snu.
To był krótki pogrzeb, smutny i pusty. On mnie otworzył, on w końcu sprawił, ze po moich policzkach spłynęły łzy, a z mojego gardła wydobył się krzyk. Uciekłam stamtąd, przekonana, że nie mogę tego robić nad grobem własnego dziecka, nie mogę budzić jej z tego snu. Pragnę, by spała spokojnie, chociaż ten jeden raz. Dlatego pojechałam za miasto, na wzgórze. Usiadłam na ziemi i wrzeszczałam. Zabrakło mi tchu, głosu i sił, ale wciąż krzyczałam, topiąc się we własnych łzach. Wyrzucałam z siebie wszystko to, co się tam nagromadziło, co tyle czasu we mnie siedziało, dławiło mnie i uciskało, nie mogąc odpuścić.
I nagle pojawiłeś się ty. W samym środku tej rozpaczy, tego huraganu, który nie chciał, a może nie potrafił, odejść. Objąłeś mnie, oparłeś brodę na mojej głowie i trzymałeś mocno, jakby twoje ramiona miały być ostatnim bezpiecznym miejscem, moim schronieniem i ucieczką. Azylem. Tak długo nic nie mówiłeś, po prostu byłeś.
„Wiem, że nic nie jest i nie będzie dobrze”, powiedziałeś w końcu. „Ale ja tutaj jestem”.
„Jestem”. Tak, jakby takie słowa, jakbyś ty sam, jakby cokolwiek, mogło to wszystko zmienić. Więc zacisnęłam dłonie w pięści i uderzyłam cię. Tak jak mogłam, jak umiałam, na ile miałam swobody w twoich ramionach. A ty wciąż tam stałeś, trzymałeś mnie i mówiłeś, że jesteś. Niespodziewany ratunek, bohater, którego nie ma, aż nagle pojawia się, by wybawić w najgorszym momencie, wracający w ostatniej chwili, jakby wiedział, że później już będzie za późno. To też było za późno. W moim śnie przybyłeś zbyt późno, by móc cokolwiek zmienić, zdolny jedynie do tego, by mnie trzymać, by trwać, czekać, być.
Odwiozłeś mnie do domu, przykryłeś gdy leżałam już w łóżku i przytuliłeś, sprawiając, że usnęłam w twoich ramionach. Byłeś. Rano po mieszkaniu rozchodził się zapach kawy, ostatnie wspomnienia tego snu, ciebie, twojego „jestem”.
A teraz siedzę sama przy stole i pragnę krzyczeć, szeptać, prosić. Pragnę do ciebie mówić.
„Uratuj mnie. Gdzie jesteś? Uratuj mnie”.


C.

1 komentarz:

  1. Dziękuję za komentarz u mnie :) Sprawiłaś, że się uśmiechnęłam pisząc, że moje opowiadanie jest nieprzewidywalne :) Szczerze to sama jeszcze nie wiem co wymyślę :) Ale chcę, żeby było inne niż te wszystkie romanse, które można przeczytać.

    Ty też zaskakujesz. Bo nie wiem czy M. w końcu się pojawił na prawdę, czy to tylko jej wyobraźnia? Bo wychodzi na to, że po prostu o nim śniła, ale pewna nie jestem :)
    Uwielbiam te twoje listy :) Krótkie, ale idealne :)
    Życzę weny do napisania kolejnego :)
    Love, Lili <3

    OdpowiedzUsuń

Archiwum