M.
Nie często mam takie chwile,
kiedy nie jestem w stanie wydobyć z siebie nic. Żadnego słowa, dźwięku, znaku,
że w ogóle żyję i przeżywam. Niewiele brakowało, bym sądziła, że nigdy mi się
to nie zdarza, że te największe, najboleśniejsze emocje okazuję w inny sposób.
Twoje odejście tego nie sprawiło, ciąża tego nie sprawiła, narodziny H również.
Czy może być coś większego niż to wszystko, razem lub też osobno?
To dziwne, bardzo dziwne
uczucie, to w którym teraz tkwię. Jednocześnie mam ochotę walić w ciebie na
oślep, bylebyś cierpiał, byle tylko bolało, a z drugiej strony chciałabym
wtulić się w ciebie, byś trzymał mnie mocno w swoich ramionach, bo nigdzie już
nie jest dobrze ani bezpiecznie. Nie ma cię tutaj od roku, tak mniej więcej
(tak, wiem ile dokładnie, ale czy to ma jakieś znaczenie teraz? Nie ma cię i
już), i twoje ramiona chyba straciły już swoją rolę bezpiecznej przystani. Dla
mnie, może dla kogoś innego nie. Mam jednak takie poczucie, że nigdy nigdzie
nie czułam się tak pewnie i dobrze, co jest trochę smutne, zważywszy na to, że
te same ramiona pewnego ranka zniknęły bez słowa i na zawsze. Wyobrażam sobie, że właśnie uderzyłam cię w
twarz. Zabolało.
Nienawidzę ich, tych wszystkich
lekarzy, medyków, ratowników, tych co ośmielają się nazywać dawcami i panami
życia. Uzdrowicielami, ożywicielami, cudotwórcami, czy jaką tam jeszcze sobie
nazwę wymyślą, byleby się tylko za wszelką cenę dowartościować. Jak oni mogą to
robić, skoro nie potrafią wykryć wady serca u dziecka, nie potrafią dziecka
uratować, skoro zamiast robić cokolwiek patrzą jak ono po prostu umiera? jak? Nienawidzę ich, z całego mojego
serca, bo zamiast dawać- zabierają, albo patrzą, bezczynnie, twierdząc, że nic
zrobić nie mogą. Co z tymi postępami medycyny, co z cudami niewytłumaczalnymi
przez naukę, co ze zwykłą chęcią ratowania życia za wszelką cenę? nienawidzę ich, z całego mojego serca.
Chciałabym by cokolwiek ze mnie
wyszło, by wydobył się z moich ust jakikolwiek dźwięk, który by uwolnił całą tą
rozpacz, żal, wściekłość, które się we mnie nagromadziły i wciąż tam są, tkwią,
jakby czekały na jakiś cud.
Chyba złamałam sobie palec,
kiedy w mojej bezsilności rzuciłam się na ścianę, jakby to ona byłą wszystkiemu
winna. A jej to zapewne nawet nie zabolało.
To nie tak, że jestem jakaś
nieczuła czy twarda i nieprzeżywająca. Tamtej nocy moje policzki były mokre od
potoku łez, jaki wypłakałam, ale to nic nie zmieniło. To wciąż tkwi gdzieś we
mnie, ja to wciąż czuję. I nie chodzi o smutek czy żal, chodzi o to coś, tkwiące tak mocno, głęboko i
boleśnie gdzieś w środku. Wrzeszczałam, płakałam i waliłam w ścianę- a to
uczucie wciąż we mnie tkwi, boląc coraz mocniej.
Ona była moją radością, nadzieją
i tym, co dawało mi siłę i sens każdego kolejnego dnia. A teraz nie ma jej,
pozostał tylko ten ciężar we mnie, na sercu, w duszy, co za różnica.
Czemu cię nigdy nie ma?
C.
Kobieto powiedz mi, gdzie rozdawali taki talent do pisania? Daj mi adres, bo chyba muszę skorzystać :) List jak zawsze cudowny, choć niezwykle smutny. Strasznie mi szkoda C. Nie nacieszyła się długo córką, ale widocznie tak miało być. Czekam na kolejny list! <3
OdpowiedzUsuńI zapraszam do siebie na rozdział 4, który w końcu ujrzał światło dzienne :) dwie-dusze.blogspot.com
Love, Lil <3