niedziela, 7 września 2014

16.

M.
Nie często mam takie chwile, kiedy nie jestem w stanie wydobyć z siebie nic. Żadnego słowa, dźwięku, znaku, że w ogóle żyję i przeżywam. Niewiele brakowało, bym sądziła, że nigdy mi się to nie zdarza, że te największe, najboleśniejsze emocje okazuję w inny sposób. Twoje odejście tego nie sprawiło, ciąża tego nie sprawiła, narodziny H również. Czy może być coś większego niż to wszystko, razem lub też osobno?
To dziwne, bardzo dziwne uczucie, to w którym teraz tkwię. Jednocześnie mam ochotę walić w ciebie na oślep, bylebyś cierpiał, byle tylko bolało, a z drugiej strony chciałabym wtulić się w ciebie, byś trzymał mnie mocno w swoich ramionach, bo nigdzie już nie jest dobrze ani bezpiecznie. Nie ma cię tutaj od roku, tak mniej więcej (tak, wiem ile dokładnie, ale czy to ma jakieś znaczenie teraz? Nie ma cię i już), i twoje ramiona chyba straciły już swoją rolę bezpiecznej przystani. Dla mnie, może dla kogoś innego nie. Mam jednak takie poczucie, że nigdy nigdzie nie czułam się tak pewnie i dobrze, co jest trochę smutne, zważywszy na to, że te same ramiona pewnego ranka zniknęły bez słowa i na zawsze.  Wyobrażam sobie, że właśnie uderzyłam cię w twarz. Zabolało.
Nienawidzę ich, tych wszystkich lekarzy, medyków, ratowników, tych co ośmielają się nazywać dawcami i panami życia. Uzdrowicielami, ożywicielami, cudotwórcami, czy jaką tam jeszcze sobie nazwę wymyślą, byleby się tylko za wszelką cenę dowartościować. Jak oni mogą to robić, skoro nie potrafią wykryć wady serca u dziecka, nie potrafią dziecka uratować, skoro zamiast robić cokolwiek patrzą jak ono po prostu umiera? jak? Nienawidzę ich, z całego mojego serca, bo zamiast dawać- zabierają, albo patrzą, bezczynnie, twierdząc, że nic zrobić nie mogą. Co z tymi postępami medycyny, co z cudami niewytłumaczalnymi przez naukę, co ze zwykłą chęcią ratowania życia za wszelką cenę? nienawidzę ich, z całego mojego serca.
Chciałabym by cokolwiek ze mnie wyszło, by wydobył się z moich ust jakikolwiek dźwięk, który by uwolnił całą tą rozpacz, żal, wściekłość, które się we mnie nagromadziły i wciąż tam są, tkwią, jakby czekały na jakiś cud.
Chyba złamałam sobie palec, kiedy w mojej bezsilności rzuciłam się na ścianę, jakby to ona byłą wszystkiemu winna. A jej to zapewne nawet nie zabolało.
To nie tak, że jestem jakaś nieczuła czy twarda i nieprzeżywająca. Tamtej nocy moje policzki były mokre od potoku łez, jaki wypłakałam, ale to nic nie zmieniło. To wciąż tkwi gdzieś we mnie, ja to wciąż czuję. I nie chodzi o smutek czy żal, chodzi o to coś, tkwiące tak mocno, głęboko i boleśnie gdzieś w środku. Wrzeszczałam, płakałam i waliłam w ścianę- a to uczucie wciąż we mnie tkwi, boląc coraz mocniej.
Ona była moją radością, nadzieją i tym, co dawało mi siłę i sens każdego kolejnego dnia. A teraz nie ma jej, pozostał tylko ten ciężar we mnie, na sercu, w duszy, co za różnica.
Czemu cię nigdy nie ma?


C.

1 komentarz:

  1. Kobieto powiedz mi, gdzie rozdawali taki talent do pisania? Daj mi adres, bo chyba muszę skorzystać :) List jak zawsze cudowny, choć niezwykle smutny. Strasznie mi szkoda C. Nie nacieszyła się długo córką, ale widocznie tak miało być. Czekam na kolejny list! <3
    I zapraszam do siebie na rozdział 4, który w końcu ujrzał światło dzienne :) dwie-dusze.blogspot.com
    Love, Lil <3

    OdpowiedzUsuń

Archiwum